Green Town

Pisałem niedawno o Słonecznym winie Raya Bradbury’ego. Książka niemal niedostępna. Na portalach aukcyjnych wydanie z 1965 roku kosztuje około sto złotych, za kilkanaście można kupić samą obwolutę. Byłem więc zaskoczony, gdy poszukując informacji na temat samej książki trafiam na wydanie z 2000 roku Green Town. Początkowo myślałem, że to jest książka w języku angielskim, albo jakiś zbiór. Tymczasem okazało się, że wydawnictwo MAG wydało cały zbiór powieści i opowiadań związanych z miasteczkiem Green Town, w którym działa się akcja Słonecznego wina. Mamy więc całą trylogię, oraz bonus, ale o tym za chwilę.

Kupiłem, zacząłem czytać jeszcze raz Słoneczne wino i … Nowe tłumaczenie Wojciecha Szypuły było mało poetyckie, magiczne. Porównywałem niektóre fragmenty i zdania z tłumaczeniem Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej z 1965 i uznawałem, że coś zostało zagubione. Postanowiłem więc poszukać oryginału, żeby porównać je i okazało się, że nowa wersja Szypuły jest znacznie bliższa oryginałowi! Żeby nie psuć sobie wrażenia, nie czytałem już po raz kolejny tej samej powieści, tylko przeszedłem od razu do kolejnej części trylogii.

Pożegnanie lata

Opublikowane niemal pięćdziesiąt lat po Słonecznym winie! Nie jest tak dobre jak część pierwsza, ale wciąż zachowana została ta dziwnie tajemnicza atmosfera chłopięcych wyobrażeń, przemijającego lata, oraz pewnego przenikania się światów dorosłych i nastolatków. Postrzegających zupełnie odmiennie te same zdarzenia i fakty. Dojrzewanie przenika się tu z nieuchronnością śmierci. Odkrywanie nowych, nieznanych jeszcze rzeczy przez młodych konfrontowane jest z frustracją oraz goryczą siedemdziesięciolatków, którzy już są u progu śmierci. 

Wspaniała jest ta atmosfera, którą stworzył Bradbury już w pierwszej części, gdy widzimy jak nastoletnie dzieciaki tłumaczą sobie różne wydarzenia i zjawiska dookoła. Szkolna wiedza miesza się z przesądami, strachem, ekscytacją, wyobraźnia jest w stanie nadać światu i zwykłym wydarzeniom zupełnie nowe znaczenia.

Letni ranek, letnia noc

Tym razem mamy zbiór opowiadań. Całość opublikowana pierwotnie w 2002 roku, zawiera jednak opowiadania pisane od 1948. Niektóre są bardzo krótkie, składają się ledwie z kilkunastu akapitów, inne dłuższe. Tym razem mamy coś w rodzaju skrawków życia, różnych bohaterów Green Town. Młodych, starych, wspominających swoje wczesne lata i dzieciństwo. Część skrywa przeróżne tajemnice.  Trochę to wszystko sprawia wrażenia miasta duchów. Wiele różnych losów przeplatających się w nieoczywisty sposób. Jest w tym również magia, zaskoczenie. Bardzo mi się ta formuła podobała. Gdyby te historie zostały rozbudowane i wplecione w dużą powieść byłoby tego zbyt dużo, z niepotrzebnymi wątkami. Ujęcie tego w krótkie opowiadania sprawia, jakbyśmy zaglądali w okna (a czasem głowy) mieszkańców, w jakichś określonych momentach. Zatrzymujemy się na chwilę i znów przechodzimy kilka ulic dalej.

Jakiś potwór tu nadchodzi

Po pierwsze, był październik, wyjątkowy miesiąc w życiu każdego chłopca. Nie żeby inne miesiące nie zasługiwały na to miano. Niemniej, jak mawiają piraci, nawet wśród rzeczy wyjątkowych zdarzają się lepsze i gorsze. Choćby wrzesień – paskudny miesiąc: zaczyna się szkoła. A może sierpień – całkiem niezły, wciąż trwają wakacje. Lipiec – o, to naprawdę świetny miesiąc: żadnej nauki na horyzoncie. Ale bez wątpienia najlepszy jest czerwiec, kiedy podwoje szkół otwierają się szeroko, a wrzesień wydaje się odległy o miliardy lat. […]

A kiedy zbliża się dwudziesty października i w powietrzu unosi się zapach dymu, a niebo o zmroku jest pomarańczowe i szare jak popiół, można odnieść wrażenie, że Halloween nigdy nie nadejdzie w ulewie mioteł i łopocie prześcieradeł. Jednakże pewnego dziwnego, mrocznego roku Halloween nadeszło nieco wcześniej. Nastąpiło to dwudziestego czwartego października, trzy godziny po północy.

Fenomenalny jest ten początek. Nie wiedziałem, zupełnie czego oczekiwać. Ponieważ powieść była elementem całego zbioru, w dodatku w ebooku, nie spodziewałem się, że będzie to zupełnie inna historia. Niż poprzednie. To już nie jest część trylogii. To oddzielna powieść z 1962 roku, której tytuł jest cytatem z Makbetha. W polskim tłumaczeniu skorzystano z tłumaczenia Paszkowskiego, mamy więc tego “potwora”, co nie do końca pasuje do treści choć w oryginale jest to mniej oczywiste Something Wicked This Way Comes. Czytam więc tę historię dwóch przyjaźniących się chłopców, będąc przekonany, że znów będę miał do czynienia z tą tajemniczą atmosferą Green Town przefitrowaną przez dziecięcą wyobraźnię. Wszystko na to wskazuje. Zaczynają się dziać różne, dziwaczne rzeczy. Ale nie odbiega to od tej magii, którą stworzył wcześniej Bradbury, dodatkowo podsycanej bardzo plastycznym i poetyckim językiem. 

Kłopot z Jimem polegał na tym, że chłopiec spoglądał na świat i nie mógł odwrócić oczu. A kiedy przez całe życie nie odwraca się wzroku, do dnia trzynastych urodzin ma się za sobą co najmniej dwadzieścia lat oglądania wszelkich brudów. Z kolei Will Halloway pozostał w duchu jeszcze dzieckiem, zawsze bowiem patrzył gdzieś w dal, wysoko lub w bok, toteż w wieku trzynastu lat zebrał w sumie sześć lat oglądania.

W pewnym momencie mam wrażenie, że zaraz te wszystke “dziwności”, które zdarzają się dwójce nastoletnich przyjaciół, zostaną w jakiś sposób wyjaśnione. Tymczasem, tak się nie dzieje. Co więcej zaczyna być coraz dziwniej i dziwniej. W pewnym momencie postanawiam sprawdzić informację o tej powieści. No i okazuje się, że co prawda zaliczana jest do trylogii Green Town (to zbiór opowiadań jest dodatkiem), ale jest to pełnoprawna opowieść fantasy, na pograniczu horroru, o której z wielkim uznaniem wypowiadał się Stephen King. Intryguje mnie ta historia, coraz bardziej. Co się wydarzy z tajemniczym lunaparkiem, zmieniającym się czasem i przedziwnymi postaciami wprowadzonymi przez autora. Trochę przypomina to atmosferę z Neila Geimana, trochę bułhakowskiego Mistrza i Małgorzatę.

Niestety koniec mnie już męczy. Koncentracja magicznych wydarzeń jest tak duża, że zaczynają się dziać rzeczy już zupełnie nieprawdopodobne, za bardzo baśniowe, dużo w tym też przegadania. Choć pojawia się w niej bardzo mocno, wątek, który w drugim planie przewija się przez całą trylogię – starość, odchodzenie, utrata sił. Co więcej, nie ta dotycząca naprawdę wiekowych osób, osiemdziesięcioletnich. W tym wypadku chodzi o pięćdziesięcioletniego czteroletniego ojca jednego z chłopców. Przekonanego, że nie rozumie swojego syna, nie ma z nim więzi, nie bardzo może mu zaimponować (jest bibliotekarzem).

Za dużo na końcu w Jakiś potwór tu nadchodzi moralizatorstwa, wzniosłych słów i przegadania. Rozumiem jednak jej rolę jako klasyki powieści na pograniczu fantasy i horroru, aż dziwię się, że udało mi się przeżyć tyle lat, nie wiedząc nawet o jej istnieniu. Zwłaszcza, że w 1983 roku studio Walt Disney Production nakręciło film na podstawie powieści.

[Photo by Daniel Herron on Unsplash]

 

Green Town, R. Bradbury

Green Town, Ray Bradbury

Wyd. MAG, 2020

Tłum.: Paulina Braiter, Wojciech Szypuła

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *