Między kibolami

Przemoc jest jednym z najintensywniej przeżywanych doświadczeń, a dla tych, którzy są zdolni jej się poddać, jest jedną z najintensywniejszych przyjemności.

Bill Buford – amerykański dziennikarz przybył do Wielkiej Brytanii pod koniec lat siedemdziesiątych. To okres, w którym eskaluje kibolska przemoc na stadionach a angielscy kibice stają się sławni na całym świecie. Buford postanawia poznać to środowisko. Wejść do środka, zrozumieć tych ludzi. Ma głowę pełną stereotypów – bezrobotni, sfrutrowani, wykluczeni, którzy chcą wykrzyczeć swój bunt na stadionach i ulicach. Dość szybko okazuje się, że ta powierzchowna ocena nie jest do końca prawdziwa. 

Nacjonalizm, rasizm, potrzeba przynależności do jakiejś grupy oraz oczywiście specyficznie rozumiana potrzeba “zabawy”, to tylko część elementów składających się na fenomen kibolstwa, który Anglicy z powodzeniem wyeksportowali do całej Europy.

Buford nigdy nie był specjalnie zainteresowany sportem, zwłaszcza piłką nożną, która w USA nie jest zbyt popularna. Gdy jego angielscy przyjaciele dowiedzieli się, że nigdy nie był na meczu, postanowili jak najszybciej nadrobić to niedopatrzenie.

Tak rozpoczyna się reportaż Między kibolami. Wejście w całkowicie nowy świat, fascynacja pomieszana z zadziwieniem oraz lękiem. Napisana z humorem i (do pewnego moentu) ogromnym dystansem. Przypomina nieco język naszych felietonistów przedwojennych (choćby Makuszyńskiego z Ponurych igraszek) oraz Huntera Thompsona. Zwłaszcza, że ten ostatni pisząc o Hell’s Angels również postanowił zobaczyć, jak to wszystko wygląda od środka. Z perspektywy uczestników, a nie dziennikarza. 

Zawsze zakładałem, że impreza sportowa to opłacona rozrywka, coś jak wieczór w kinie, że to pewna wymiana: oddajesz część swoich zarobków, a w zamian otrzymujesz chwilę (godzinę– dwie) przyjemności, czemu często towarzyszą różne rzeczy – przyzwoite jedzenie, działające toalety, możliwa do opanowania publika, miejsce do parkowania – które prowadzą ku temu, by zachęcić cię do powrotu za tydzień. Myślałem, że tak to wygląda. Przekonałem się, że się myliłem. Jaka zasada rządziła brytyjską imprezą sportową? Wychodziło na to, że w zamian za kilka funtów dostawało się godzinę i czterdzieści pięć minut, w trakcie których było się wystawionym na najgorszą możliwą pogodę w towarzystwie największej liczby widzów stłoczonych w najmniejszej możliwej przestrzeni i z jak największą liczbą przeszkód, które miały cię powstrzymać przed kolejną w życiu wizytą na meczu – zawodny transport, brak parkingu, niezwykle niebezpieczny ścisk przy jedynej bramce, syfiasta stojąca kałuża, do której sikano, zmiana pory rozpoczęcia meczu w ostatniej chwili. A mimo to wszyscy oni tu byli, rozkoszowali się swoją sobotą.

Świetnie się to czyta, zwłaszcza opis tego, jak Buford próbuje wejść do tego środowiska, które ma jednoznaczną opinię o pismakach. Zaczyna jednak jeździć z nimi, pić z nimi, uczestniczyć w zadymach i udowodnić, że gdy “coś się wydarzy, to się nie posra”.

Książka Buforda opublikowana została oryginalnie w 1991 roku. Dziś mam podejrzenie, że nie mogłaby przejść ze względu na to, że dziennikarz nie był wyłącznie biernym obserwatorem, a przede wszystkim w kilku sytuacjach nie zapobiegł przemocy, nie wezwał policji czy pogotowia, nie pomógł bitym i katowanym. On zdaje sobie z tego sprawę, co wybrzmiewa znacznie mocniej w drugiej połowie książki, ale jego celem jest przede wszystkim zrozumienie o co chodzi tym chłopakom. W wielu przypadkach zajmującym się zwykłą pracą, choć część z nich (do nich należą w wielu przypadkach liderzy) to raczej przedstawiciele światka przestępczego i szemranych interesów. “Zajmujemy się tym i owym”.

Z reportażem jest tak, że w zamierzeniu ma być obiektywny. Powinien rejestrować i przekazywać prawdę na temat wydarzeń, jakby prawda gdzieś tam sobie istniała, pałętała się po okolicy, czekając, aż zjawi się reporter. Takie jest założenie obiektywnego dziennikarstwa. To założenie nie uwzględnia jednak – o czym powie wam każdy badacz literatury współczesnej – niepewnego, względnego statusu osoby, która ów reportaż pisze, współczesnego poglądu, według którego nie istnieje postrzeganie bez postrzegającego, i że nie uwzględniając okoliczności towarzyszących danej historii, opowiada się nieprawdę.[…]

Nie chcę opowiadać nieprawdy, dlatego też czuję się zmuszony w tym momencie zauważyć, że krótko po natknięciu się na bardzo rozczarowanego pana Wicksa reporter zdawał sobie sprawę, że okoliczności towarzyszące jego historii stały się niepożądane i znaczące i że gdyby je przemilczeć, jego relacja z późniejszych wydarzeń byłaby karygodnie niepełna. A okoliczności owe przedstawiały się następująco: reporter był bardzo, ale to bardzo pijany.

Czyta się to świetnie, choć jest przerażające. Nie jest też już niczym obcym i egoztycznym. W Polsce ruchy kibolskie też miały swój renesans, choć może nie taki jak w Wielkiej Brytanii, gdzie w pewnym momencie każdego dnia lokalne gazety donoszą o zajściach, zadymach, brutalnych pobiciach i zabójstwach, a do głównych mediów docierają tylko pojedyncze, te wyjątkowo spektakularne. 

Druga część książki jest już nieco przegadana i nużąca. Próba opisu i zrozumienia psychologii tłumu, opisywanie kolejnych zajść, oraz kulminacyjne wydarzenia na stadionie Hillsborough w 1989 roku. To również próba pokazania, w jaki sposób stróże prawa oraz rządy w różnych krajach próbowały sobie radzić ze zjawiskiem przemocy stadionowej, która bardzo często przestała dotyczyć wyłącznie kibiców i ustawek między nimi, ale której konsekwencje ponosili zwykli mieszkańcy. W drugiej połowie książki Buford opisuje już swoje zmęczenie tymi wszystkimi ludźmi, których poznał, kulturze “hooligans” i traci ona dość wyraźnie impet. W książce poruszony jest też odrobinę wątek prymitywneggo nacjonalizmu, który również u nas tak często myli się z patriotyzmem, a dzięki temu do środowisk kibolskich tak chętnie przyklejają się prawicowi politycy. Wielka Anglia, Wielka Polska, Wielka Serbia. Wszystko takie samo.

Zaczęto skandować – po raz pierwszy tego popołudnia – i robiło się tym głośniej, im więcej kibiców napływało na plac z różnych bocznych uliczek, które nań prowadziły. Anglia! Anglia! Anglia! Anglia!

[…]

Ta przyśpiewka – jedyna, jaką słyszałem przez cały dzień, który poza tym charakteryzował się wymuszonym, ponurym milczeniem. A teraz – to opowiedzenie się za Anglią. Taka prosta, ale przytłaczająca myśl: ci głupcy, pogardzani w ojczyźnie, wyśmiewani w mediach, głupcy niedający się powstrzymać za sprawą żadnego aktu ustawodawczego skleconego naprędce przez rząd, pragnęli Anglii, której można by bronić. Nie chcieli Europy; nie rozumieli jej i nie chcieli zrozumieć. Pragnęli wojny. Pragnęli narodu, którego mogą być częścią i za który mogą walczyć, nawet jeśli owa walka oznaczała ten absurdalny teatr uliczny z udziałem miejscowej włoskiej policji.

To co pisze Buford pozwala z uśmiechem przypominać sobie akrobatykę naszego rodzimego felietonisty Rafała Wosia, który próbował kilka lat temu usprawiedliwić kibolstwo, naciągając rzeczywistość do tez, które mu były potrzebne (Stadionowa walka klas, W obronie kibola).

Kiedyś futbol i lewicowość wydawały się iść w parze. Dziś zieje między nimi przepaść. 

[foto]

 

Między kibolami, B. Buford

Między kibolami, Bill Buford

Wyd.: Cyranka, 2021

Tłum.: Krzysztof Cieślik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *